Ostrzeżenie

Niektóre wpisy na tym blogu są pisane stylem subiektywnym - piszę to co myślę. Często mogą znajdować się tam niecenzuralne wyrażenia i zwroty. To są tylko i wyłącznie moje poglądy.

Drogi użytkowniku masz prawo się z nimi nie zgadzać, uszanuję to. Ale oczekuję w zamian takiej samej tolerancji wobec mnie.

Jeśli mimo wszystko razi Ciebie styl i język w niniejszych wpisach, natychmiast opuść tą stronę.

Szukaj, a znajdziesz...

Sznurki

Obsługiwane przez usługę Blogger.
sobota, 9 maja 2015

Telefony telefony, gdzie dzwonić mam

Ten wpis można określić mianem kontynuacji wpisu z października 2011r.

Latka mijają a wraz z nimi przenośne urządzenia wielofunkcyjne, kiedyś nazywane telefonami przenośnymi, czy komórkami. Trudno jednak w tych czasach trzymać się już tej sztywnej nazwy, bowiem dzisiejsze telefony potrafią znacznie więcej niż ich odpowiedniki sprzed 10 lat. To już minikomputer o mocy obliczeniowej znacznie przewyższającej typowe blaszaki z roku 2005 w o wiele mniejszej od nich obudowie.

Wraz z tym postępem technologicznym można odnieść wrażenie, że od momentu pojawienia się takich "wielofunkcyjnych słuchawek" trwa wyścig zbrojeń, podobny jak miał miejsce jeszcze kilka lat temu w dziedzinie komputerów. Tu jednak jest on niemal dwukrotnie szybszy i dzięki tłuczeniu tych samych układów przez 5 lat, stały się one jeszcze bardziej, mówiąc dosadnie, g$^&niane.

Idąc za przykładem Samsunga, który nigdy nie słynął z wysokiej klasy oferowanych urządzeń elektronicznych, jeden układ służy tam jako baza dla około 20 telefonów, przy czym na początku wygląda to skromnie. Jest jeden flagowiec, wersja LTE. Pół roku później pojawia się jego następca na nieco lepszych "bebechach". Gdy ostatnie sztuki "starego modelu" już się sprzedadzą z magazynów, wówczas pojawia się reedycja, która w zależności od nastroju włodarzy firmy, uzyskuje różne przyrostki, czasem jest to słowna nazwa krzyżyka, czasem łacińska nazwa od nowości. I znów pół roku sprzedaży, tym razem obu tych modeli jednocześnie - i na rynek wchodzi następca następny pierwszego modelu. I teraz zaczyna się zabawa.
Stary model znika ze sprzedaży, ale już po chwili wraca jako "nowy budżetowy model", który dla niepoznaki, zostaje nieco przeprojektowany wizualnie, lecz niemal wszystko wewnątrz pozostaje takie same, jak w pierwowzorze. Otrzymuje on jednak mniejszą ilość pamięci wewnętrznej i nową wersję systemu, którą to świadomie "zapomniano" udostępnić jako aktualizację pierwszego modelu. Jednocześnie następca starego modelu ponownie trafia na rynek jako wersja z krzyżykiem i znów w niższej cenie, niż pierwotny. W międzyczasie jeszcze pojawi się większa wersja starego modelu i mniejsza wersja następcy starego modelu.
Podobnie próbowało robić swego czasu Sony a wcześniej Sony-Ericsson, ale gdzieś po drodze się zamotali, bo wykorzystali cały alfabet łaciński, przez co musieli ratować się typując losowe litery i dopisując do nich kolejne cyfry. No cóż, nie każdy umie małpować ten model biznesowy ;)

Ostatnimi czasy takim bezsensownym dość trendem okazało się powiększanie wielkości tych słuchawek do rozmiarów ramki do zdjęcia. Panowie w garniturach błędnie stwierdzili, że dzięki temu ma lepiej widać strony internetowe, ale zapomnieli o tym jak katastrofalne ma to skutki. Obsługa tak rozdmuchanej cegłówki o ekranie już powyżej 4,3" jest daleka od komfortowego, a co dopiero ponad 5-calowego. Dodając do tego kolejną głupotę, jaką jest zabudowa baterii i brak stosownego wyprofilowania tylnej ścianki - dyskomfort używania takiego urządzenia jest jeszcze większy. Nie dość, że nie da się go obsłużyć jedną ręką, to jeszcze mięśnie palców odczuwają to jeszcze bardziej, bo nie ma na czym oprzeć palców. Co gorsza, tak zwane wersje "kompaktowe" tych słuchawek są niewiele mniejsze i już znacznie przekraczają wielkości ekranu Sony Xperii J.

A już kompletnym idiotyzmem jest zjawisko planowego wygaszania standardów znanych nam z tradycyjnych telefonów sprzed ery przeżutego jabłka. Tak do piachu trafiła iRDa, Bluetooth przestaje obsługiwać pliki o specyficznych formatach, a ostatnio pojawił się trend zabijania kart pamięci w telefonach. Zaczęło się niewinnie od usunięcia ich w niektórych, rzekomo flagowych modelach. Teraz jednak za sprawą oprogramowania, modele, które jednak jakimś cudem posiadają jeszcze takie czytniki, stają się bezużyteczne za sprawą programowego blokowania możliwości zapisu danych na karcie microSD. Nosz k&($a mać, co za %$#(py...

Łyżki dziegciu dodaje fakt ekspresowych wydań kolejnych modeli słuchawek, przez co znalezienie dobrego smartfona to nie lada wyzwanie. A nawet jeśli już się nam uda, to okres wsparcia dla oprogramowania skończy się jeszcze zanim kupimy taki telefon po normalnej cenie albo sam producent zacznie publicznie ubliżać tym, którzy kupili takie urządzenie ale z kafelkami. Nie pomagają nam sami producenci, którzy w imię zysku tworzą same ch^&*(e telefony.

Ale dość już moich dywagacji i jadu na temat tych p#$%&*^#ych manierach producentów.
Kiedyś na jakieś 4 lata kupowało się telefony, bo były robione tak, aby wystarczyły nam na długo. Ale teraz mamy inne czasy i brak dobrych telefonów, więc po ilości telefonów jakie przewinęły się od tamtej pory, widać to dobitnie.

Po LG GT540 trafił mi się pierwszy telefon, który zasłużył na miano następcy C902. Był to Sony Xperia J. Telefon elegancki, o ciekawej linii, dobrze leżący w dłoni - również z bajerami typu kamerką z przodu i wideorozmowami (których ani razu nie wykonałem). Telefon, jak się później okazało - o przeciętnej wydajności, choć liczba obliczeniowa 1GHz, jeszcze kilka lat temu oznaczała niemożliwą do zapełnienia zasobów normalnym użytkowaniem. Tego nie można powiedzieć o literze J z alfabetu Xperii. Zanim jeszcze upłynął okres gwarancji, już miałem ochotę wywalić go na zbity pysk.
Ale tego nie zrobiłem, choć teraz na początku maja wybrałem sobie nowy telefon.

Zapomniałbym dodać, że kilka miesięcy po nabyciu Xperii J miałem epizod z dotykową ramką do zdjęć, lub nadmuchanym smartfonem z usuniętą aplikacją dzwonienia, zwaną przez niektórych tabletem.
Posiadany przeze mnie Samsung Galaxy Tab 2 7.0 niedługo gościł u mnie - po chwilowym okresie intensywnego użytkowania trafił w kąt, gdy zrozumiałem, że wszystko to co na nim robiłem, wykonam bez wysiłku na Xperii J. Wówczas niemal natychmiast tablet poszedł w kąt, a mi cudem udało się pozbyć tego urządzenia za wartość ledwie 77% ceny zakupu. To były najgorzej wydane pieniądze w całej mojej historii zakupów.

Powróciłem więc do litery J. Ale znów nie tak długo, bo z początkiem maja tego roku znów się zainteresowałem Xperią, lecz tym razem wybór padł na rzekomego następcę następcy litery J. A więc na M2. Wrażenia są mieszane. Bo i znów rozmiar tej cegłówki przekroczył wielkość J na tyle, że używanie go jedną ręką jest mało komfortowe. Zrezygnowano tu z wcięcia z tyłu przez co palce wyraźnie to odczuwają po dłuższej chwili. Nie ma tu dojścia do baterii, co z jednej strony ma swą zaletę, bo nie wypadnie nam przy upadku, to z drugiej strony, przy upadku rozbije się cały wyświetlacz, a także lustrzana powierzchnia z tyłu urządzenia.
Jakość wyświetlanego obrazu jest też zaskakująco słaba. To nie to co w J, którą chwaliłem za niezłe parametry kontrastu obrazu. Tu zaś wkradają się wstrętne niebieskości ekranu, co wywołuje u mnie odruch wymiotny.
I nie można zapomnieć o idiotyźmie producenta oprogramowania, który kartę SD traktuje tylko do odczytu. Jakim trzeba być tumanem, żeby coś takiego zrobić?!

No i okazuje się, że choć sam krytycznie podchodzę do idiotyzmów, jakie oferuje nam branża telekomunikacyjna, to sam niestety sam wpadłem w jej sidła. Pomyśleć, że kiedyś wystarczała zwykła Nokia. Byle tylko miała Snake.
Jestem pełen podziwu, że dotrwaliście do końca przy tych wywodach.
środa, 7 listopada 2012

Strzelamy focha, bo ktoś niszczy nam biletomaty

Wpis traktuje o sytuacji we Wrocławiu z systemem biletowym UrbanCard.


Robi się co raz ciekawiej – od jakiegoś czasu nie sposób nie zauważyć, że zakup biletu nawet w sposób “nowoczesny”, czyli przez kartę to istna loteria. Ostatnio w autobusach i w tramwajach wystąpiła zmasowana awaria biletomatów “na kartę” bankomatową.

Słowem wstępu: przepraszam, jeśli poniższy tekst wyda się równający poziomem brukowcom – nie taki był zamysł autora. Poniższy wpis będzie felietonem odnośnie wrzawy biletowej systemu UrbanCard.

piątek, 17 sierpnia 2012

Najwyższej jakości

Tym razem nie będę się rozpisywał nie wiadomo na jaki długi elaborat. Będzie krótko.

Wczoraj wybrałem się do sklepu na zakupy, przechodziłem przez dział z oświetleniem i bateriami. Uwagę przykuło mi:

Bez-nazwy-2

No cóż – może to zwykłe przeoczenie, nieuwaga pracowników. Ale fakt, że baterie w ogóle nieużywane wylały do opakowania, które cały czas było oryginalnie zapakowane, świadczy o tej jakości, sygnowanej logo pewnego supermarketu.

PS. Mam nadzieję, że tańszy czteropak baterii po 1,35zł mi nie wyleje tak szybko, jak te droższe ;)

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

Pieprzę tą politykę.

Tak jak sobie patrzę na wypociny, jakie kiedyś do sieci klepałem, a jakie teraz sobie leżą gdzieś odłogiem na Crier Mediter, to zadziwiam samego siebie, że to tak niedawno, a jak bardzo to już czas odległy, no i mentalność też już inna.

Zadziwiam sam siebie, że kiedyś tyle mi się chciało, a teraz jakaś tego cząstka, tego entuzjazmu, gdzieś zanikła po drodze.

Sram serialem, który jeszcze jakiś czas temu oglądałem, no może nie aż tak namiętnie, ale tak więcej niż „od czasu do czasu”. Odkąd jednak stał się bardzo przewidywalny i dość na siłę urozmaicony powtarzającymi się zdarzeniami, wciskanymi na siłę plastikowymi postaciami, które namieszały w nadzwyczajnym życiu, który w rzeczywistości połowa Polaków nie zazna, a jeśli nawet, to w kilka lat, bo w serialu zdarza się to w przeciągu 2 odcinków, a z czego 10 to zasrane zastanawianie się, czy może prześpię się z X, a może z Y, a może z dwoma naraz, a w przerwie między tym, jakieś dresy pod bardzo oryginalną ksywką „nożownicy” skopią pięć razy mu tyłek, a on jeszcze wstanie i puknie się w głowę, by był szczęśliwszy.

Sram też różnymi programami informacyjnymi, tym komu dzisiaj coś wypadło (z rąk), tym jaki terrorysta stylizowany w gazecie się pojawił, albo który już komplet opon spalono przed Wiejską.

Znalazłem się pośrodku nicości, przejedzenia, przetrawienia i wyplucia.

Pocieszam się myślą, że mam za sobą już jedną uczelnię. Nerwów przy tym było co niemiara i w zasadzie jeszcze nie minęły - więcej będzie już za tydzień. Standardowo zamiast przy książkach, to ja siedzę kurwa w edytorze tekstu i piszę jakieś głupstwa, sącząc napój herbaciany i słuchając węgierskiego black metalu.

Nie wiem co dalej, tak oto siedzi tutaj średniowykształcony, przemądrzały, znerwicowany, cyniczny i pamiętliwy znachor, co tylko się w internecie wymądrza, a sam życia nie zna. Może kiedyś dorośnie i przestanie się nad sobą użalać.

Oby.

czwartek, 24 listopada 2011

Szukając pomysłu na notkę...

W zasadzie nie wiem, jak udało mi się zebrać w sobie, by cokolwiek tutaj jakiegoś długiego napisać, co nie byłoby reklamą wpisów, które jeszcze niedawno tu zamieszczałem, a teraz będących wrzucanymi na blogspota.

Postaram się nie pisać o polityce. Ostatnio dużo o niej słyszę, może czasami aż za dużo. To, że "wpizdu" się podzieliło na "polskaCBA", a kiedyś jeszcze na "piwo jest najważniejsze", które ostatecznie okazało się nędznym sikaczem z supermarketu; że najbardziej znany kot w Polsce i to bynajmniej nie Garfield, zdechł; a pewna krewna znanego niegdyś premiera i niedoszłego prezydenta, dała swój popis porównania lądowania samolotów na książce telefonicznej Zuckerberga.

Nie chce mi się o tym pisać, mimo iż mamy demokrację parlamentarną i można pisać o wszystkim. No w zasadzie można, bo należy zaznaczyć - że z wyjątkiem treści zabronionych przez polskie prawo, a za takie między innymi uważa się skrajne poglądy ustroju totalitarnego i wzywające do nienawiści wobec grup etnicznych, czy mniejszości narodowych.

Co nam właściwie daje demokracja parlamentarna? To, że każdy człowiek mający 18 i więcej lat i niebędący ubezwłasnowolniony przez sąd, ma prawo wyrażania swojego zdania w powszechnych wyborach parlamentarnych i prezydenckich. W ten sposób wybieramy swoich przedstawicieli, którzy będą w naszym imieniu sprawować władzę i będą przestrzegać prawa obowiązującego w Polsce.

Co jeszcze nam daje demokracja? Trójpodział władzy. Nie ma jednej instytucji państwowej, która wedle własnego widzimisie skazuje kogokolwiek wg losowania, czy pod wpływem emocji i myśli zakłóconych przez złocistą procentową ciecz; mamy trzy władze, z których jedna tworzy prawo, druga go wprowadza, a trzecia wydaje wyroki na podstawie obowiązującego prawa. Oznacza to, że wszystkie te rodzaje władz powinny być niezależne od siebie, powinny się nawzajem kontrolować i być równorzędne, bo powierzenie władzy jednej osobie, czy instytucji daje pole do nadużyć.

W demokracji liczy się wola "ludu", zatem większości, co jest w zasadzie największą bolączką tego ustroju. Dlaczego? Otóż to od nas zależy, jakich przedstawicieli wybierzemy. A kryzys, bezrobocie potrafi drastycznie zradykalizować poglądy obywateli. A stąd już niedaleka droga do reżimu i rządów tyranów. No i sam zamysł woli większości budzi kontrowersje - każdy ma swoją opinię, jak dupę. Nie brak więc oceny ignorantów i innych ludzi niemających pojęcia o danych sprawach, często także o radykalnych i antysemickich poglądach. Dlatego też konstytucja gwarantuje mniejszościom prawa i wolność praktykowania swojej religii. Jak jest w rzeczywistości - nie trzeba się rozpisywać, bowiem Polacy są z natury antysemitami i niechętni wobec nieznanego, a wielu z nich ma światopogląd zatrzymany w czasach Świętej Inkwizycji.

To że ludzie potrzebują władcy, to wiadome. Od wieków istnieje w przyrodzie status samca, samicy alfa, a więc przywódcy danej grupy. To samo jest też z ludźmi - po prostu ich potrzebujemy. Na te dwa, a ostatnio na jeden dzień, przygotowane zostały lokale wyborcze, wydrukowane zostały karty do głosowania, a osoby pełnoletnie i niebezuwłasnowolnione (niepozbawione zdolności do czynności prawnych) mogą we własnym imieniu oddać głos na wybranego przez siebie kandydata.

I tu pojawia się pewien kruczek w tekście Konstytucji RP z 1997r. Otóż pewien senator w trakcie drugiego czytania w Zgromadzeniu Narodowym stwierdził, że ordynacje proporcjonalne:
Cytat:
[...] odbierają wyborcom bezpośredni wpływ na obsadę kadrową parlamentu. [...] Albowiem posłowie, na dobrą sprawę, są nominatami swoich kierownictw partyjnych, a nie są wybierani przez wyborców". Według niego, następstwa proporcjonalności: "[...] czyni ten projekt nie tylko złym, ale wręcz groźnym dla przyszłości Polski, jej suwerenności i niepodległości, jej rozwoju i siły".
[#2]

Ktoś się jeszcze zastanawia, dlaczego na danych stanowiskach pojawiają się osoby, którzy nie mają odpowiedniego doświadczenia adekwatnego do obejmowanej funkcji?

Wróćmy jednak do wyborów powszechnych. Jak już wspomniałem - ich organizacja wymaga zachodu i jest dość kosztowna. Pojawiają się tu jednak głosy, że nad wotum zaufania powinni głosować obywatele. Oznaczałoby to jednak po raz kolejny potrzebę organizowania lokali wyborczych na tę okoliczność, wraz z drukiem liczby kart. Czy czasem nie z uwagi na te koszty, ostatnich wyborów nie przeprowadzono w jeden, a nie jak dotąd - w dwa dni? Należy też zwrócić uwagę, że konieczność ruszenia po raz kolejny swojego wielkiego dupska do szkoły w niewiele znaczącym celu, wielu by zniechęciła (np. mnie) do pójścia do oddania głosu w tej sprawie, a to już skutkowałoby jeszcze niższą frekwencją niż przy wyborach prezydenckich lub parlamentarnych.

Na koniec trochę w innym temacie. Pewien rozmówca wyraził swoje niezadowolenie w sprawie paliwa za 6zł. Nie chciałbym bronić rządu w tej sprawie, jednak tak się akurat składa, że podwyżka akcyzy to wymóg Unii Europejskiej. W ogóle zależność od ceny paliw jest jak loteria. Akcyza nie jest jednym z czynników wpływających na końcową cenę tego napoju bez którego niektórzy nie potrafią żyć i zachowują się, jak przyspawani do samochodów i najchętniej wjechaliby samochodem do łóżka. Okazuje się, że obniżka akcyzy wcale nie musi spowodować spadku cen paliwa, jak się stało choćby za rządów pewnej prawicowej partii im. śp. kota Alika. Na cenę składa się także aktualny kurs dolara, cena baryłki ropy, czy choćby aktualna sytuacja na świecie, konflikty zbrojne, a także prawa rynku - jak popyt i podaż.

Rzeczą normalną jest, że wraz ze wzrostem popytu i spadkiem podażu - wzrastają ceny. Zapotrzebowanie na ropę wzrasta, a jest jej co raz mniej na świecie. Mówi się, że za około kilkanaście-kilkadziesiąt lat wyczerpiemy jej cały zapas, jaki tworzył się na Ziemi przez wiele milionów, miliardów lat. Uzależnienie się od tego rodzaju paliwa będzie dla nas miało katastrofalne skutki. Nie będe się bawił w proroka, ale myślę, że już za około kilkanaście lat, ceny być może osiągną pułap dwukrotnie wyższy od zapowiadanych 6zł/litr.

Można sobie wyobrazić, że taka cena znacznie przełożyłaby się na wszystkie towary i usługi, które wymagają użycia tych nieekonomicznych środków transportu korzystających z czarnej zupki. Zatem smacznego ;)


Źródełka: #1, #2, #3, #4
wtorek, 11 października 2011

2% wte, czy wewte

Piszący tego posta nie znał jeszcze dokładnych wyników wyborów parlamentarnych 2011, a opierał się tylko na ówczesnych, jeszcze nieoficjalnych cząstkowych sondażach. Nie ma również pojęcia, czy wkrótce za jego wypowiedziane słowa nie zapuka do jego drzwi kiedyś ABW....


No to się zacznie... ponad miesięczne biadolenie o rzekomym sfałszowaniu wyborów...


Ale już o tym, że organizowano marsze z pogodniami, po raz kolejny mieszano Niemców w sprawy kampanii wyborczej, sugerując że tamtejsza pani kanclerz nie zdobyła władzy w demokratyczny sposób, a balansując na granicy ciszy wyborczej, najnowszy szmatławiec o jeszcze bardziej durnej nazwie, sugerował zamach ziemi na Tupolewa i na nie wiem dlaczego, wyidealizowanego po śmierci, prezydenta z mnóstwem jakże niepotrzebnym patronatem w postaci nazw ulic z jego imieniem; to już nie miało znaczenia w kampanii.

Zresztą sama sprawa insynuacji niemieckich budzi mój pusty śmiech i zażenowanie. Tym bardziej, że sam prezes zaświadczył, że jego priorytetem po wygranych, jakimś cudem przez niego (jego partię), wyborach będzie.... ochrona polityków przed mediami zagranicznymi.

Pewnie część mnie tu zaliczy do żydokomuny, stasi i hitlerjugend, ale nie zrażę się tymi oskarżeniami. Wstyd mi jest za rodaka, który nie potrafi się wysłowić jednoznacznie, prowokując do polemiki, którą jednoznacznie przegrywa, bo nie potrafi wybrnąć ze swojej wpadki. Na koniec burzy się, że na łeb na szyję spadają krytyczne komentarze z każdej strony. Nie wiem, ale wydaje mi się, że skoro ktoś chce być znaczącym politykiem, pełni rolę przywódzcy swej partii, to chyba powinien mieć japońskie pojęcie - jako-takie - o tym, co mówi. Najdurniejszym komentarzem swej wpadki stał się bowiem właśnie wyżej wymieniony priorytet w kampanii. Czas otworzyć oczy i przestać patrzeć przez myśl minionej epoki, kiedy III Rzesza Niemiecka i ZSRR były agresorem, a widać, że do pewnej osoby nadal to nie dociera.

Równie żałosne było zawiązanie "paktu" PiS z pseudokibicami. Dla partii politycznych ścisła taka "współpraca" może być co prawda obiecującym elektoratem, ale... Jak pokazały pewne fakty z Francji, taki związek bardzo szybko się może obrócić przeciwko niej.



* * *
Nie głosowałem na PO. Zraziły mnie pewne sprawy. Przede wszystkim - dlaczego rzeczownik "kibic" stał się synonimem dla słowa "kibol"? Dlaczego za posiadanie niewielkiej ilości gandzi i suszu jest się gorzej traktowanym, jak gwałciciela? Dlaczego ci pierwsi idą za kraty, a drudzy z nich wychodzą?
Jak to się dzieje, że policjanci w imię statystyk, zamykają tych "groźnych przestępców" mających na tapecie telefonu ustawiony liść marihuany?
Dlaczego też kościół wpierdala swoje trzy grosze w sprawy państwa? Miejsce religii jest w kościołach. Interesy kościelne nie powinny być mieszane z mediami, a działalność gospodarcza - z kościelną. Albo będziesz mieć swoje imprerium medialne, albo będziesz wygłaszać kazania, nigdy jednocześnie.
Dlaczego w szkołach jest przedmiot religii, a nie etyka? Czy miarą nauczania tej kłamliwej indokrynacji są oceny, jakie się za nią w szkołach dostaje?

* * *
Cieszy mnie niezmiernie wysoki wynik RP. Niewielka formacja ze znanym gorzelnikiem z Lublina pokazała, że z powodzeniem może być trzecią siłą w parlamencie. Wszystko dzięki ludziom, zmęczonym ciągłymi układami wg jednych i straszeniem Niesiołowskim, z drugiej. Z drugiej strony, szkoda mi SLD. Za takiego ciapowatego i dupowatego lidera, jakim jest piękny Grigorij.
Może kanapki były za słone, a jabłka zbyt robaczywe. Następnym razem przewodniczący powinien nauczyć się przyrządzać pizzę peperoni, ale taką, co by była czerwona, jak logo tej partii. Może wtedy będzie mógł liczyć na 30%.

* * *
Inna z kolei partia, niezdecydowanych i niewiarygodnych, wyrzuconych z PiS, tak bardzo chciała być ulubionym zwierzęciem Mustafy, że wykorzystała go w kampanii i samozwańczo ogłosiła się "czarnym koniem". Sam gościu z PJN w debacie nie dawał sobie rady z odpowiadaniem na pytania skądinąd ładnej pani prowadzącej Wydarzenia i mniej ładnego prowadzącego z TVP Info, a słuchając jego haseł, nie sposób było odnieść wrażenia, że są bardzo populistyczne. Zaklinanie rzeczywistości na nic się nie zdało i nagłe zmiany poglądów grupy wyrzutków nie nabrały zbyt wielkiej masy ludzkiej. Bo jak tu mówić o wiarygodności tych ludzi, skoro jednego dnia są klakierami politycznymi PiS, drugiego dnia - antyPiS i antyPO, a po paru miesiącach, założycielka i paru jej kolegów, wręcz chwalą partię rządzącą za to samo, o czym jeszcze niedawno mówili w dawnych szeregach.

Sorry memory, ale na taką karuzelę poglądów, to się nie nabiorę. Za bardzo zodiakalny ze mnie skorpion drugiego terminu i zbyt pamiętliwy, żeby mnie było łatwo na to kupić. Tyczy się to każdej strony, nieważne, czy lewej, czy prawej, czy centroktórejś. Narazie
niedziela, 2 października 2011

Telefony w mojej głowie - to tylko ja

- jak to kiedyś śpiewał śp. Grzegorz Ciechowski w piosence zespołu Republika.

Jakiś czas temu chaos pisał o tym, jak bardzo technika nas zniewala i niszczy nasze życie za naszym przyzwoleniem. Jest w tym sporo racji, zważywszy że kiedyś do życia wystarczała nam zwykła rozmowa bezpośrednia. Czasy, kiedy telefon był wielkości walizki już dawno przeminęły, a rozmowy wreszcie przestały być koszmarnie drogie ze stawkami, jak za obecne teleaudio. Pomimo, iż ich rozmiar do czasów obecnych "trochę" się zmniejszył i przestały być one towarem luksusowym, jak swego czasu klocki LEGO, czy kineskopowe kolorowe telewizory 26" marki FUJITSU GENERAL wyprodukowane w Japonii, to ciągle jedna rzecz pozostała niezmienna - nadal są bardzo atrakcyjne dla złodziei.


Tak kiedyś wyglądały telefony. Można zauważyć, jaki podziw sprawiało samo posiadanie cegły z dwa razy większą od niej anteną. A teraz?
Cytat:
- Ty, jaki masz telefon?
+ samsunk galaksy es. A ty?
- Hahaha, aleś se wybrał, nawet aparatu z lampą nie masz. Ja mam lepszy, bo eldżi słifblek! Ma świetny aparat bo 5 megapiczegoś tam.


Tak obecnie wygląda typowa rozmowa ludzi "znających się na telefonach". Ważne są megapiksele, srifi, to żeby miał najlepiej dotykowy wyświetlacz i koniecznie droida i multum niepotrzebnych w ogóle rzeczy. Problem tylko pojawia się, gdy tylko przychodzi rachunek, bo niedouczeni ludzie nie przejęli się ostrzeżeniem w instrukcji (którą normalny człowiek nigdy nie przeczyta, "bo tylko idiota nie umie obsługiwać telefonu"), żeby zablokować możliwość łączenia się z internetem, lub zakupienia odpowiedniego pakietu.

Sam rozwój Androida jednak przełożył się jednak bardzo niekorzystnie na jakość obsługi klienta i jedna baza telefonu jest robiona taśmowo i każda z nich różni się od siebie jedynie pojedynczymi elementami wyposażenia, obudową, zainstalowaną wersją systemu operacyjnego, oraz... datą premiery. W praktyce okazuje się, że telefon trzyma swoją cenę przez 2 lata na wysokim poziomie, a następnie dzięki pojawieniu się bliźniaczego odpowiednika z nieco lepszą jedną rzeczą - ten pierwszy nagle staje się bezużyteczny i traci wszystkie przywileje aktualizacyjne i nagle niemożliwa jest jego aktualizacja do nowszej wersji Androida, mimo iż późniejsza jego kopia, taki przywilej dostała.
Jeszcze gorzej wygląda to w przypadku tanich telefonów, niby "dla początkujących użytkowników bublowskiego systemu".

Ta sama platforma jest tworzona na potęgę, a telefony starzeją się już po kilku miesiącach i otrzymują aż jedną aktualizację systemu. Oczywiście nówki sztuki dostają nowe wersje i do producentów nie docierają żadne argumenty, że stary i nowy model różni się tylko... kształtem, bo bebechy są dosłownie takie same.

Inną sprawą jest fakt, że owe modele zazwyczaj pozbawione są podstawowego oprogramowania, jakie wgrywane są do "tradycyjnych" słuchawek, jak choćby sam menedżer plików. Wszystko trzeba ściągnąć sobie samemu, a dzięki temu lemingi zasponsorują konto danym operatorom sieci.

Moja przygoda ze słuchawkami może nie jest aż taka bardzo długa. Długo opierałem się temu wynalazkowi, bo bodaj dopiero w 2005 roku dostałem pierwszy z nich. Nie do końca go pamiętam, bo był to jakiś "grat z demobilu", o wyglądzie cegły. Nie miał on żadnych duperszmitów jak gry, kolorowego ekranu, czy multidźwiękowych dzwonków. W każdym razie nie pożył u mnie długo - padł w nim wyświetlacz.

Z racji tego, że telefon był mi już wówczas potrzebny, a pierwszy egzemplarz skończył śmiercią naturalną, następną słuchawką była klasyczna już Nokia 3310. Darzyłem i darzę do dziś do niej żywą sympatię - telefon nie do zdarcia, reagował natychmiast, alarm budzący cały pion w bloku, co by tu jeszcze powiedzieć - niemal bezawaryjny z długo trzymającą baterią. No i z kultową grą Snake Niestety paradoksalnie mój najlepszy telefon, którego wraz z dniem 1 września któregoś tam roku zgubiłem w autobusie, bo jadąc w galowych spodniach, wyślizgnął mi się niepostrzeżenie z kieszeni.
Tak też zakończyła się moja przygoda z simplusem.

Kolejna była Nokia 3510. Całkiem podobna "ideologicznie" do niefortunnej poprzedniczki, ale już zupełnie od niej inna. Przede wszystkim za sprawą układu klawiatury z osobnymi przyciskami łączenia się i aż dwóch przycisków do obsługi menu. Dotychczas takie rozwiązanie widziałem tylko w modelach wyższej klasy, jak 6210i i 8810. Niestety na tym zalety tego telefonu się kończyły, bo menu nie reagowało już tak płynnie. W zasadzie nie był zły, ale gdy tylko ktoś z rodziny "załatwił sobie" Nokię 6610i i sam fakt, że posiada aparat cyfrowy, mierny bo mierny, oraz przeglądarkę WAP, to wystarczyło, żeby przestać zachwalać swój dotychczasowy telefon. Dostałem go później, gdy owa osoba wybrała lepszy model.

Myślałem, że to Nokia 3510 chodzi tak beznadziejnie wolno. Myliłem się. No i nie dość, że klawisze bardziej dla opazurzonych kobiet, to jeszcze tragicznie małe i położone blisko siebie, przez co często na początku myliłem wpisywane znaki, już nie mówiąc o noszeniu jej w pokrowcu, co akurat było idiotycznym pomysłem kogoś z rodziny, bo dzięki temu telefon miał być jeszcze później z zyskiem sprzedany (!). No i niestety długo takiego traktowania ta słuchawka nie wytrzymała - najpierw padł głośnik słuchawkowy (tryb głośnomówiący działał), a później z kolei, w skutek niefortunnego upadku, również wyświetlacz. I tak oto magia Nokii sprzed lat przestała mieć dla mnie jakiekolwiek dla mnie znaczenie.

Zmuszony tym incydentem, musiałem więc wrócić do poprzedniego wyrobu tego fińskiego koncernu.
Jakiś czas później, znajoma znalazła w pracy Sony Ericssona T630. Długo trzymała go w depozycie, w nadziei, że znalazca się pofatyguje o odbiór, albo chociaż zapyta, czy ktoś go gdzieś nie widział. Tak się nie stało i po ponad roku czasu przyniosła mi go. Jak się okazało - telefon był w Erze, a ja już miałem kartę w Heyah, więc nie było żadnego problemu. Telefon bardzo szybko przypadł mi do gustu - menu podobne do tych spotykanych w Nokii 6610, a niektóre pozycje - nawet ze starszymi modelami fińskiej marki. Nie zrażał mnie równie słaby aparat, ale w końcu nie do tego go używałem. Trochę upierdliwy jednak okazał się joystick, który czasami nie łapał komend.

Szansa na nowy telefon nadeszła z rokiem 2008, kiedy to wspólnie ze znajomą przeszliśmy do Play i wzięliśmy razem dwa Sony Ericssony C902. Dla mnie przejście było niezauważalne, bo wszystko, czego nauczyłem się na T630 - było kropka w kropkę, jak w C902, za wyjątkiem tylko komendy blokowania i odblokowywania klawiatury. Cóż mogę o nim powiedzieć - służy u mnie nadal do tej pory, chociaż obecnie już jako telefon zastępczy. Wiele rzeczy ma nawet lepszych niż mój obecny scyzoryk z antkiem. Choćby kamerę do wideorozmów i diodę LED. Nadal jest dobry i myślę, że jeszcze długo jeszcze u mnie zagości.

Dwa lata później nadażyła się okazja przedłużenia umowy. Poszedłem na to i wybrałem swój obecny scyzoryk - LG GT540. No nie powiem - szok związany z przejściem był spory i dość... kosztowny. Dzięki swej niewiedzy utraciłem w krótkim czasie prawie 20 złotych. O dziwo, całkiem szybko udało mi się go opanować i udało znaleźć haczyk na blokowanie transferu danych na żądanie. Telefon okazał się przydatny w wielu sytuacjach, GPS podczas wycieczki orientacyjnej wskazał mi gdzie jestem, moduł WiFi uratował mnie od groźby odcięcia od internetu na czas remontu pokoju (PdaNet). Trochę żałuję, że nie ma dla niego oficjalnej aktualizacji do nowszego antka z możliwością zapisu aplikacji na karcie pamięci, bo wbudowana ilość nie starcza nawet na część kompletu niezbędnych aplikacji, no i irytujący jest także brak lampy błyskowej, zwłaszcza przy słabym oświetleniu. I tak to teraz wygląda.

Teraz z zazdrością przeglądam serwisy typu telepolis i widzę te wybajerzone scyzoryki z wszystkimi tymi rzeczami, które jakością dorównują SE C902, a dodatkowo mają lepiej wykonane pierdoły z mojej aktualnej słuchawki. Szlag mnie trafia, jak dowiaduję się, że prawie ten sam telefon, co mój, ale wydany później, dostaje aktualizację do najnowszej wersji oprogramowania, a do mój nie. Tak oto działa ta pieprzona pogoń za nowinkami i fascynacja techniką. Czy jest jeszcze dla takich ludzi ratunek?

PS. No fajnie, po przenosinach Funeral Bone Army na zewnętrzny serwer, mam na nim więcej wejść z USA, niż z mojego kraju ;)